„Pierwszy człowiek”

Film „Pierwszy człowiek” nie jest produkcją łatwą, prostą i przyjemną. Jeśli wybierając się do kina liczycie na czystą rozrywkę, to możliwe, że się zawiedziecie. Ale jeśli jesteście gotowi zagłębić się w wygodnym fotelu i kontemplować kondycję człowieka, który przekracza własne granice, to możecie przeżyć prawdziwą filmową przygodę.
Damien Chazelle, reżyser znakomitego „Whiplash” i obsypanego nagrodami „La la Land”, serwuje nam tym razem historię, w której suspens i zwroty akcji schodzą na plan dalszy. Neil Armstrong był – jak wszyscy wiemy – pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na Księżycu i przeżył. Zatem nie będziemy się obawiać o życie bohatera, nawet kiedy przeciążenia i zawodność maszyn będą wskazywać na bliskie zagrożenie. Co zatem jest motorem tej opowieści?
Wydaje się, że jest nim pytanie: co spowodowało, że Armstrong zdecydował się opuścić Ziemię i powierzyć swoje życie blaszanej puszce, kiedy wielu przed nim przypłaciło to życiem?

Odpowiedź, jaką daje film, jest oczywiście interpretacją reżysera. Osią dramaturgiczną filmu staje się dramat człowieka, który stracił dziecko. Choć fakt ten jest zarysowany bez żadnego sentymentalizmu w ekspozycji filmu, ta śmierć będzie towarzyszyła bohaterowi już do końca. Jego niezdolność zaakceptowania tragedii i cechy osobowościowe, czyni go idealną osobą do sprostania wymogom programu lotów kosmicznych.
W jednej z części filmu „John Wick”, który jest balladą przemocy w wykonaniu Keanu Reeves, jego bohater zostaje scharakteryzowany słowami: „John to człowiek skupiony, oddany temu, co robi, niezłomny”. Wydaje się to również doskonałym opisem Armstronga w interpretacji Ryana Goslinga. Dodajmy do tego niepohamowaną ambicję i głęboką samotność, która jest obroną przed osobistym cierpieniem, a otrzymamy bohatera „Pierwszego człowieka”. Ryan Gosling już w swoich poprzednich filmach potrafił oddać osobowość człowieka, który na zewnątrz jest jak monolit, ale w środku kipi od tłumionych emocji ( „Drive”). Ma również na koncie rolę androida w „Blade Runner 2049”, która to postać również wpisuje się w tę charakterystykę. Przy czym rola w „Pierwszym człowieku” jest najbardziej realistyczna. Gosling gra oszczędnie, jest naturalny, ale w jego relacjach z bliskimi dostrzegamy specyficzne, wręcz autystyczne oddzielenie się od emocji, które ranią. Jest obecny, ale obcy. Ufa tylko swoim umiejętnościom, zdolności skupienia umysłu na szczególe. Dobrze charakteryzuje go scena, kiedy wszystko zawodzi, a on kładąc dłoń na szybie dzielącej go od kosmicznej przestrzeni, uzyskuje stały punkt odniesienia chroniący jego umysł od ucieczki w nieprzytomność.

Atutami filmu są również przejmująca muzyka Justina Hurwitza, realistyczne oddanie klimatu lat 60-tych w Ameryce, (ówczesne „nowoczesne” rakiety z dzisiejszej perspektywy wyglądają, jak zabawki dla dzieci) rozdrgane kadry i fantastyczne zdjęcia autorstwa Linusa Sandgrena. To jemu zawdzięczamy odczucie klaustrofobii wewnątrz statku zderzone z bezmiarem kosmosu, jak i niepojęte piękno i samotność Księżyca, który jest niczym innym, jak martwą planetą. Cały film wystrzega się taniego sentymentalizmu, ale równocześnie głęboko afirmuje ludzkie życie. Wbrew temu, co można by sądzić, lot Armstronga nie jest misją samobójczą, która nieoczekiwanie się powiodła. Jest również metafizyczną podróżą w głąb własnego przeżywania.

A więc, jeśli nie obawiacie się przeciążeń i poczucia, że dźwięk blachy przedzierającej się przez atmosferę wywierci wam dziury w uszach, to rozsiądźcie się wygodnie i wybierzcie w podróż na srebrny glob. Nie liczcie, że spotkacie tam drugiego człowieka, ale być może docenicie, czym jest życie.

Iwona