„Tomb Rider” (2018) – recenzja

Jako wielka fanka całej serii gier Tomb Raider udałam się do kina na film „zainspirowany grą” (choć to i tak za dużo powiedziane), którą właśnie przeszłam. Moje nadzieje były uzależnione od wrażeń z gry, które naprawdę kształtowały w moich oczach postać Lary, Jej charakter i sposób postrzegania świata. Moje pierwsze wrażenie było dość pozytywne, jednak po wyjściu z kina zaczęłam się zastanawiać nad jakością odwzorowania charakteru bohaterki.

Oto moja opinia na ten temat.

Pani Croft ukazana na dużym ekranie jest w zupełnie inne sytuacji, niż w grze. Chce ona bowiem szukać ojca, a nie podążać za Jego badaniami, by dotrzeć do prawdy. Poza Yamatai i motywem taty Lary, który próbuje odnaleźć ową słoneczną królową, nie wyłapałam za dużo powiązań. Ponadto Nasza p. Croft w filmie miała, jak to trafnie określiłam „za dużo testosteronu”. Główna bohaterka gry była delikatna, przestraszona tym co ujrzała na wyspie. „Nie chcę Cię zabić, ale jak będę musiała, to dam radę to uczynić”. W filmie nie była tak dziewczęca i miała niższy głos. Gdy wycelowano w nią z broni – wyprostowała się:).

Brakowało mi w filmie najbardziej 2 rzeczy:

– delikatnego, przestraszonego głosiku, który pokazuje, że Lara nie jest najtwardszą osobą w świecie naszym i gier,

– oraz jednej z najważniejszych postaci w grze – Rotha.

Ocena: 4,5/10 (odjęłam jeden za Rotha, a raczej Jego brak)

 

Autor: Jula